Najnowsze wpisy


sie 30 2020 Pierwsza, ale nie ostatnia (5)
Komentarze (0)

 

C.D.

 

O ile pierwszy rok był rokiem zakochania, motylków w brzuchu, nowych odkryć, doświadczeń i uniesień, to następny był już rokiem stabilizacji, ale i rozmyślań, refleksji i wątpliwości. Jestem typem faceta, który mimo flegmatycznej osobowości ma dość spory i gorący temperament (a co za tym idzie - duże libido), a nasze spotkania z wiadomych przyczyn nie mogły być tak częste, jak byśmy oboje sobie tego życzyli. Gdybym poznał ją wcześniej, w innych okolicznościach, to przypuszczam, że wzięlibyśmy ślub i może nawet żyli długo i szczęśliwie. Sytuacja była jednak zgoła inna. Ona była pisana komu innemu i choć mieliśmy wspólne plany na przyszłość (miała od niego kiedyś w końcu odejść, jakby okoliczności temu sprzyjały), to na horyzoncie nie było widać, aby miały się one ziścić. Bardzo istotnym czynnikiem w moim rozumowaniu była też taka zwykła ludzka ciekawość „jak by to było z kimś innym”. Brzmi to słabo, ale takich myśli nie da się powstrzymać i podejrzewam, że sporo osób na moim miejscu (mających tylko jednego partnera w życiu), również miałaby takie zagwozdki. Przy czym chodzi mi tu teraz o partnera łóżkowego, nie romantycznego. Nie liczyłem na to, aby szukać kogoś innego i się w kimś innym zakochiwać. W tej kwestii byłem całkowicie spełniony z nią. Jednak dla mnie istnieje coś takiego jak seks bez miłości, stąd pojawiały się myśli, aby spróbować czegoś na boku. Ona niby była mi wierna, ale tego pewności nie miałem (jak już wspomniałem we wcześniejszym wpisie). Poza tym ona miała przede mną kilku partnerów, a ja nikogo. Niby to nie powinno mieć aż takiego znaczenia, ale nie było mi to również obojętne.

 

W każdym razie moje poszukiwania w internecie rozpoczęły się bardzo delikatnie i z dużą dozą pasywności. Oczywiście takie „nieśmiałe” próby, na jednym, potem dwóch serwisach, niczym zaowocować nie mogły (nawet jakąś poważniejszą rozmową), bo konkurencja była duża, a ja byłem mało aktywny. Z czasem (w trzecim roku naszego 'związku') zacząłem zwiększać swoją inicjatywę, starając się dotrzeć do jak największej liczby kobiet, aby w końcu znaleźć kogoś zainteresowanego intymną relacją.

 

*****

 

Wracając jednak do drugiego roku, to minął on pod znakiem pewnej stabilizacji uczuć i emocji. Spotykaliśmy się mniej lub bardziej regularnie, starając się wyciągnąć z tych spotkań jak najwięcej się dało. Wiązało się to m. in. z nieco zawyżoną odwagą co do naszych poczynań w różnych miejscach. Kierowała nami duża namiętność i cały czas było nam mało dotyku, pieszczot, czułości, gry wstępnej, seksu, po prostu wszystkiego. W rezultacie doszło do zdarzeń, których dzisiaj bym chyba nie powtórzył, bo mogły skończyć się sporą kompromitacją.

 

Pierwszym takim zdarzeniem był nasz spacer na brzeg rzeki w moim mieście. Chodząc wzdłuż niej, doszliśmy do jakichś krzaków i usiedliśmy sobie na piasku. Naprzeciwko nas, na przeciwległym brzegu, znajdowały się liczne zabudowania mojego miasta oraz deptak, na którym chodziło mnóstwo mieszkańców i turystów. Rzeka była jednak na tyle szeroka, że ludzie wydawali się małymi punkcikami na horyzoncie, a więc wydawało się, że i my jesteśmy mało widoczni. Spowodowało to przyrost pewności siebie i odwagi co do naszych pieszczot. Nie pamiętam już jak daleko się posunęliśmy, ale seksu jako takiego nie było. Wiem na pewno, że moje ręce wędrowały po zakamarkach jej ciała, ale staraliśmy się, aby to nie rzucało się mocno w oczy. Takich spotkań (w innych miejscach) było wiele przez te lata, ale to jedno wryło mi się w pamięć z racji tego, co spotkało mnie po fakcie. Otóż po paru dniach, w pracy, jedna z moich koleżanek wspomniała na głos (w grupie osób), że widziano na przeciwległym brzegu jakąś parę, która dobierała się do siebie. Serce mi prawie stanęło, ale ona sama chyba tego nie widziała, tylko ktoś jej powiedział, więc raczej nie miała szansy nas rozpoznać. Z jednej strony odetchnąłem z ulgą, a z drugiej nie mogłem się nadziwić, jak ktoś mógł tak dobrze nas widzieć, aby wiedzieć co robimy. Być może źle oceniłem widoczność nas na tej plaży i jednak byliśmy więksi dla oka, niż mi się wydawało. Tak to czasem pożądanie potrafi zawrócić w głowie.

 

No i zawróciło w głowie po raz kolejny (choć chronologii nie pamiętam, więc może to co teraz opiszę było przed „plażą”), bo ponowna akcja zdarzyła się w kinie. Tak, dokładnie tak, w kinie, podczas seansu, w sali z dużą ilością osób (może z połową albo 1/3 pojemności), siedząc prawie na samym dole i z boku, uprawialiśmy petting, a na samym końcu nawet oral (felatio). Przez większość oglądania filmu było w miarę spokojnie. Moja rączka wędrowała po jej nogach, a czasem i piersiach, głaszcząc, masując, pieszcząc i wzbudzając apetyt na więcej. Kiedy film zbliżał się ku końcowi zdecydowałem się na konkretny krok, aby nie zostawiać jej tak rozgrzanej i niezaspokojonej. Moje paluszki znalazły drogę po spód jej majteczek, a ona dała mi jeszcze większy dostęp rozchylając nogi jak tylko pozwalały na to siedzenia. Z racji, że była już tak rozgrzana moimi pieszczotami przez cały film, to palcówka zajęła moment i było po wszystkim. To co zawsze mi się w niej podobało, tutaj było pewną niedogodnością, bo raczej widać było po niej, że coś jest na rzeczy. Niby jęki powstrzymała, ale wiła się dość mocno i wyraźnie. Nic to jednak było dla nas wtedy. W ogóle o tym nie myśleliśmy, a raczej o tym, co dalej. Ja też byłem mocno podniecony, a ona nie lubiła bywać dłużna, więc i jej ręka powędrowała do moich bokserek. Kiedy zbliżałem się już na szczyt, podkuliła głowę i zniżyła się do ‘niego’, aby złapać wszystko w usta. Było to nie tylko mega przyjemne, ale w obecnych okolicznościach bardzo praktyczne. W końcu nie chcieliśmy zostawiać po sobie śladów ;-).

 

W tamtej sytuacji wydawało nam się, że jesteśmy dość dobrze zasłonięci przez fotele i że nikt na nas nie patrzy, bo i po co. Na sali kinowej ogląda się film, a nie zerka w dół na ludzi. Czy jednak za bardzo nie dawaliśmy sygnałów, że coś się dzieje poniżej, bardziej ciekawego od filmu? Czy ktoś tam nas nie dostrzegł i nie obserwował? Tego się chyba nigdy nie dowiem, ale nie zdziwiłbym się, gdyby faktycznie ktoś z sali stał świadkiem naszych poczynań.

 

C.D.N.

 

sie 25 2020 Pierwsza, ale nie ostatnia (4)
Komentarze (0)

 

C.D.

 

Byliśmy dobrani niemal idealnie pod każdym względem. W łóżku nie było tabu, w światopoglądach i charakterze była pełna kompatybilność, ale były jednak małe zgrzyty. Pamiętam, że były trzy sytuacje, w których miałem poważne przesłanki co do tego, że mnie okłamywała.

 

Pierwszy raz wystąpił w pewnej grze przeglądarkowej. Była to jakaś strategia, gdzie rozwijaliśmy swoje wyspy i między graczami kwitł handel lub można było sobie pomagać wojskiem w walce z komputerem. Były klany, więc i my do jednego trafiliśmy. Tak się składało, że w tę grę grali również moi znajomi i jeden z nich będąc w naszym klanie zagadywał czasem „moją dziewczynę” (nie wiedział co mnie z nią łączy). Z tego co się od nich dowiadywałem, to o niczym specjalnym nie gadali, tylko jakieś tam duperele związane z grą. Pewnego razu jednak, kumpel podzielił się ze mną jakąś wiadomością od niej. Nie pamiętam jej treści, ale wiem że nie było tam nic wielkiego, czy zdrożnego (zaskakiwał raczej sam fakt napisania dłuższej wiadomości i jakichś wzmianek o mnie). Poruszyłem z nią tę kwestię, myśląc że obróci to w jakiś żart albo po prostu wytłumaczy się jakkolwiek by umiała. Nie widziałem w tym co napisała nic złego, więc tym bardziej zdziwiłem się, jak zaczęła zaprzeczać. Zaklinała się na wszystko, że kolega to wszystko sfabrykował i że ona nic do niego nie pisała. On z kolej trzymał się swojej wersji i że faktycznie tak napisała. Jego znałem od urodzenia i był mi po prostu przyjacielem. Nawet jak zapytałem ponownie, jakiś czas później, to nadal trzymał się swojej wersji (ona zresztą też). Wg mojej oceny ona mi wtedy kłamała w żywe oczy, ze strachu przed tym jak zareaguję. Nie rozumiałem tylko czemu się tak mocno bała, bo powód był mały.

 

Drugi przypadek zdarzył się w jakiś czas po pewnej rozmowie. Podczas któregoś spotkania ujawniłem jej fakt, że w okresie studiów poznałem w pracy pewną dziewczynę, z którą coś tam flirtowałem. Niestety z powodu nieśmiałości i strachu nie potrafiłem przejść z tego flirtu do czegoś poważniejszego, nawet w momencie, kiedy ta dziewczyna zapraszała mnie do siebie na kawę po 1 w nocy. Dawała mi ogólnie dużo znaków, że chciałaby się do mnie zbliżyć, ale ja byłem jakiś zblokowany. Nie wiem co we mnie wstępowało, ale gasiłem jej próby zbliżenia się i w końcu cała szansa na jakąś bliższą relację prysła. Ona zdecydowała się odejść z pracy, jednak kontaktu jaki mieliśmy nie podtrzymywała (próbowałem do niej pisać trochę, ale było czuć taki chłód, że szybko się poddałem).
"Moja dziewczyna" (nazwijmy ją ostatecznie „Pierwsza”) po jakimś czasie od poznania tej historii, najprawdopodobniej kupiła nową kartę do telefonu i wysyłała do mnie smsy podszywając się pod tamtą koleżankę z pracy. Już czytając pierwsze wiadomości skumałem, że to pewnie jej żarty i początkowo próbowałem grać zainteresowanego. Po paru wiadomościach znudziłem się i zadzwoniłem do „Pierwszej”, mówiąc żeby przestała się zgrywać i że wiem, że to z nią piszę, a nie tamtą koleżanką. Oczywiście i tu było pełne zaprzeczenie. Niestety udowodnić jej nic nie mogłem, a obcy numer umilkł. Próbowałem zadzwonić, ale nikt nie odbierał. Dla mnie było to kolejne kłamstwo, które było po prostu niepotrzebne, bo żadnych konsekwencji bym nie wyciągał, gdyby się przyznała. Z początku byłem rozbawiony sytuacją, ale potem, słysząc jej zaprzeczenia, zasmuciłem się.  

 

Wiem że był jeszcze trzeci przypadek, ale kompletnie nie pamiętam czego dotyczył. Być może w mojej pamięci jako trzeci przypadek zapisały się jej zapewnienia, że z mężem nie uprawia seksu. Przez cały okres znajomości (no prawie, bo tak od drugiego albo trzeciego miesiąca), zapewniała mnie, że jak on się mocno domaga czegoś, to co najwyżej robi mu dobrze ręką i na tym się kończy. Z początku jej wierzyłem, ale po tych dwóch zdarzeniach, które właśnie opisałem, zacząłem mieć co do tego poważne wątpliwości. Byłem z nią około trzech lat, a typ jechał niby cały czas na ręcznym... No ciekawe, bardzo ciekawe... Nie miało to już jednak tak wielkiego znaczenia, bo z różnych względów uczucie zaczęło powoli przygasać.

 

C.D.N.

 

sie 15 2020 Pierwsza, ale nie ostatnia (3)
Komentarze (0)

 

Po dłuższej przerwie wracam do pisania bloga.

 

Dużo się ostatnio dzieje w życiu, spory stres w pracy, powrót do samotności i inne problemy. To sprzyja motywacji do pisania, które jest mi potrzebne, żeby to gdzieś z siebie wyrzucić. Nie mam nikogo komu mógłbym powiedzieć tak naprawdę wszystko o sobie, a ostatnio moje zaufanie do zwierzania się w realu jeszcze bardziej zostało zatracone (za sprawą pewnej osoby). 

 

C.D.

 

A więc, wracając do mojej pierwszej… miłości.

 

Spotkania powoli nabierały tempa. Najpierw pojechałem do niej i wyczailiśmy fajną miejscówkę blisko stacji PKP. Wokół jej miejscowości nie było lasów (a przynajmniej nie na tyle, aby iść do nich z buta), więc wykorzystywaliśmy ruinę jakiegoś domku na stacji. Były to w zasadzie same ściany i dach, z gruzem porozwalanym dookoła. Wokół w niektórych miejscach rosły krzaki i zarośla. Ogólnie z zewnątrz albo nie było nic widać, albo było tylko widać, że ktoś jest. Z reguły było to miejsce odosobnione i mało kto się przy nim kręcił, ale czasem ktoś przechodził i trzeba było się chować (chyba że aktualnie nie robiliśmy nic zdrożnego).

 

Nasze spotkania polegały na rozmowach, przytuleniach i pocałunkach, ale i bardziej intymnych aktywnościach. Na pierwszych kilku pojawiał się tylko petting i seks oralny. Mój pierwszy raz nastąpił dopiero jak udało jej się wyrwać do mojego miasta i odwiedzić mnie w domu. Moja rodzina się wyprowadziła, więc miałem cały budynek tylko dla siebie. Dużo z pierwszego razu nie pamiętam, ale wiem że był udany na tyle, że miała trudności z wiarą w to, że była moją pierwszą. Było dużo czułości, namiętności, a także sporo koncentracji na nowych przeżyciach. Pierwszy raz mój „mały” był w czymś (kimś) innym niż moje ręce. Pamiętam, że szału z tym zbytnio nie było i oczekiwania nie do końca zostały spełnione. Tzn. było bardzo przyjemnie, ale fizycznie odczucia były słabsze. Lata masturbacji dawały o sobie znać, choć na szczęście problemów z erekcją nie było… jeszcze.

 

Z nią też, na kolejnych spotkaniach, przeżywałem pierwszy raz w życiu swoje fantazje. Nie była zbytnią entuzjastką noszenia spódniczek i sukienek, ale wiedząc jak to na mnie działa starała się ubierać je częściej. Połączenie jej małych, ale zgrabnych nóżek, gładkiej skóry, miłego dla oka i dotyku nylonu oraz majteczek, zakrytych przez najcudowniejszą kurtynę świata, wywoływało we mnie żywe emocje. Próbowałem się tym nasycać ile mogłem, bo nasze spotkania nie były tak częste jakbyśmy oboje sobie tego życzyli. Czułem przy niej wielką swobodę i pewność siebie, i to tym bardziej, że sama widziała w tym przyjemność. Dawała mi do zrozumienia, że jej to się podoba, często poruszając ten temat, a wręcz mnie jeszcze bardziej nakręcając fantazjując o tym.

 

Do dzisiaj pamiętam jedno wydarzenie związane z realizacją tych fantazji, które bardzo nas obojga zestresowało. Otóż podczas jednego z takich spotkań, kiedy ona siedziała na mojej twarzy, a ja byłem na dole wtulony w jej nylonowo-majteczkowy raj, zakryty od góry materiałem jeansowej sukienki, zdarzyło się że ktoś przyszedł do domu. Tym kimś okazał się mój ojciec, jednak to co miał do załatwienia sprawiło, że nie przerwaliśmy tego co robiliśmy, bo nie zamierzał on nawet wchodzić do góry. Zszedł jedynie do piwnicy i myśleliśmy, że zaraz sobie pójdzie. Nie myliliśmy się w sumie, bo ostatecznie nie zajrzał on do mojego pokoju, ale stało się coś innego. W pewnym momencie w pokoju zrobił się cień, a potem znowu było jasno jak wcześniej. Zza okna było słychać lekki hałas, ale po wyjrzeniu niczego nie dostrzegliśmy. Po chwili się wyjaśniło – z góry, po drabinie na zewnętrznej ścianie budynku, zaczął schodzić jakiś mężczyzna, który przyszedł z moim tatą i miał coś do załatwienia na dachu. Prawdopodobnie nas zobaczył podczas wchodzenia, bo cienia by raczej nie było, gdyby wchodził bez zatrzymywania. Musiał przystanąć i przechylić się do okna.

 

Szczęście w nieszczęściu, że chyba nic nikomu nie powiedział, bo sprawa nie wypłynęła w żadnej późniejszej rozmowie.

 

C.D.N.

 

kwi 02 2020 Pierwsza, ale nie ostatnia (2)
Komentarze (0)

C.D.

 

Nasza znajomość była niezwykła i nic takiego ani przed nią, ani po niej mnie nie spotkało. Pomimo że nasze uczucie nie przetrwało próby czasu, to jednak dalej myślę, że to mogła być moja bratnia dusza. Nie wszystko było idealne, ale skala podobieństwa była niewiarygodnie wysoka.

 

Od momentu rozpoczęcia pisania do pierwszego spotkania upłynęło lekko ponad miesiąc, a my już sobie wyznawaliśmy miłość. Wydawało się, że nic już nie jest w stanie zgasić tego żaru i ogromnej chęci odkrywania siebie nawzajem, pod każdym możliwym względem. Nie przeszkadzało nawet to, że wygląd znaliśmy tylko z fotek, i to nie tak do końca wyrazistych (ze zrozumiałych względów). Oboje również niecierpliwiliśmy się do pierwszego spotkania, a potem do kolejnych i kolejnych (oboje zakładaliśmy, że będą).

 

Te pierwsze spotkanie nastąpiło pewnego lata, w pewnej miejscowości, która była gruntem neutralnym. Pierwsze spojrzenia wymieniliśmy na stacji kolejowej, a zaraz po przywitaniu się, poszliśmy do pobliskiego parku. Z tego co pamiętam, to faktycznie byłem lekko rozczarowany jej aparycją, ale też nie tak do końca, żeby to miało ostudzić mój zapał. Była niskiego wzrostu i szczupłej budowy ciała, z długimi, kruczoczarnymi włosami, dość wyraźnie zdradzającymi efekt działania lakieru lub farby. Minusem była tylko jej twarz i ząbki, które zdradzały pewne rzucające się w oczy zaniedbania. W zasadzie, to nasze poziomy atrakcyjności chyba również mocno do siebie pasowały. Ja miałem swoje mankamenty, ona miała swoje, ale ogółem wychodziło na plus i to było najważniejsze.

 

W parku chwilę z jakiegoś mostka oglądaliśmy kaczki i zaraz potem usiedliśmy na ławce. Początkowa rozmowa była taka jak to można było przewidzieć. Nastąpił spory reset względem tego co było pisane. Niby wcześniej weszliśmy na tak zażyłe relacje, w zasadzie wyznając sobie miłość, a tutaj cały progres jakby zniknął... jakbyśmy zaczynali prawie od zera. Ale to w zasadzie zaskoczeniem nie było, bo ani to nie było pierwsze spotkanie z kimś poznanym z neta, ani też nie było jakieś nienormalne. Ot zwyczajny dyskomfort zderzenia z rzeczywistością, w której niestety niemożliwe jest czytanie w myślach. Zastanawiałem się co ona o mnie myśli i czy nadal czuje to co wcześniej.

 

Czas mijał, jakieś słowa wychodziły z ust, z coraz większą swobodą i powoli oswajaliśmy się ze sobą. Prędko zacząłem myśleć jak tutaj przejść do jakiegoś fizycznego kontaktu. Czekałem na to spotkanie dużo dłużej, niż bym chciał i wiedziałem, że następne prędko nie nastąpi, niezależnie od tego jak to obecne się skończy. Nakierowywałem rozmowę tak, aby wybadać grunt i dodać sobie nieco pewności siebie. Okazało się, że wszystko jest w porządku (nie jest mną rozczarowana) i raczej mam zielone światło do pierwszego dotyku. Pamiętam że zaczynałem powoli, najpierw od przytulenia i muśnięć, czy to dłoni, czy kolan i ud. Potem pojawiły się nasze pierwsze pocałunki, bardzo czułe i namiętne, a z czasem zacząłem być odważniejszy i moje rączki posuwały się w nieco intymniejsze zakamarki. Tutaj pojawił się inny problem, bo byliśmy oczywiście w miejscu publicznym. Ludzie co jakiś czas przechodzili i trzeba było zachować dyskrecję. Ostatecznie zatem było tylko trochę macania przez ubranie oraz lekki masaż biustu. Po dłuższej chwili na ławce uznaliśmy, że czas rozprostować nogi i zwiedzić nieco park. Spacerowaliśmy jeszcze może z godzinę, zobaczyliśmy wszystko co się da i wybiła godzina zbierania się do powrotu.

Pierwsze spotkanie było sukcesem i nastrajało bardzo pozytywnie na następne.

 

Kiedy sięgam pamięcią wstecz dobrze pamiętam te początki, ale im dalej w przód, tym pamięć bardziej się zaciera i wspomnienia stają się chaotyczne. Mogę przywołać różne pojedyncze sytuacje, jednak zapewne nie byłbym w stanie ułożyć ich chronologicznie, czy podać z dużą dokładnością, w jakim okresie one były.

 

Ogólnie nasza znajomość szybko nabierała tempa. Kolejne spotkania były już w nieco bardziej odludnych miejscach i stawały się coraz śmielsze w działaniu. Byliśmy oboje bardzo spragnieni siebie i oboje bardzo chcieliśmy się kochać. Udało się to dopiero za którymś razem, kiedy udało jej się przyjechać do mnie. Mieszkałem wtedy sam, więc warunki były idealne.

 

C.D.N.

mar 12 2020 Pierwsza, ale nie ostatnia (1)
Komentarze (0)

Pierwsze kroki w temacie internetowego randkowania stawiałem już będąc nastolatkiem, ale poza paroma rozmowami na gg i jeszcze mniej udanej pisaninie na przeróżnych czatach (nawet irc), nie zagłębiałem się zbytnio w tym wszystkim. Dopiero gdy w moim wieku na dobre zagościła dwójka z przodu, to wziąłem się za tworzenie kont na przeróżnych portalach i aplikacjach randkowych. Jednak nawet wtedy wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że do końca trzeciej dekady życia nadal będę prawiczkiem, więc po ukończeniu studiów jeszcze bardziej zintensyfikowałem swoje poszukiwania.

 

Początki "postudenckie" nie napawały optymizmem i mijały kolejne bezowocne lata. Czasem robiłem dłuższe przerwy i przestawałem szukać, skupiając się na innych rzeczach, sądząc w sumie że przecież pośpiechu nigdzie nie ma. Ogólnie liczyłem trochę na to, że uda się z kimś lepiej poznać w realu, bo świat wirtualny, mimo że niwelujący wszelkie problemy z nieśmiałością i strachem, niestety mocno nie sprzyjał komuś, kto nie ma atutu w postaci wyglądu. Wiele osób poznanych w ciemno (np. na gg) po zobaczeniu mojego zdjęcia od razu się wycofywała i kończyła pisanie. Rozmowy nie czyniły żadnej reguły. Nie ważne było czy były powierzchowne i płytkie, czy może nieco głębsze, z iskrą, zażyłością i na intymne tematy. Wygląd wszystko weryfikował i to panny w większości przypadków się wycofywały. Było kiepsko, a nawet beznadziejnie, ale w końcu liczne wysiłki zaczęły przynosić jakieś rezultaty. Chodzi mi tutaj o pierwsze dłuższe znajomości (no powiedzmy, te parę tygodni chociaż) oraz pierwsze spotkania. Z tego okresu pamiętam dwie interesujące historie (odnoszące się do dwóch różnych osób), ale na ich temat wypowiem się innym razem. Dzisiaj chciałem opisać znajomość, która skończyła się czymś więcej niż pisaniem, niż spotkaniem, niż kilkoma spotkaniami, niż kontaktem fizycznym, czy nawet więcej niż seksem. Ta znajomość skończyła się miłością. Jedyną jaką w życiu miałem, ale niestety nadal... nietrwałą.

 

Wszystko zaczęło się niepozornie, prawie tak jak każda inna rozmowa. Jak to zwykle miałem w zwyczaju (i nadal mam), rozsyłałem wiadomości do kolejnych profili, na różnych serwisach randkowych. Nie pamiętam ile miałem już wtedy pozakładanych kont w różnych miejscach, ale liczba ta mogła sięgać nawet dwóch cyfr. W każdym razie od czasu do czasu ktoś odpisywał, ale rozmowy rzadko się kleiły. Problemem były tutaj dwie rzeczy. Ogromna nadpodaż facetów, a także moja ogromna i szczera niechęć do "pajacowania". Panie miały tak zawalone skrzynki odbiorcze, że odpisywały tylko tym facetom, którzy się wyróżniali na tle innych, co ja określam "pajacowaniem". Chodzi tu o zabawianie rozmówczyni, która cały czas ocenia, który chłopak lepiej ją zabawia i którego by tu wybrać. Efektem ubocznym czegoś takiego jest skrajnie niskie zaangażowanie kobiety w rozmowę, mocno odczuwalna lakoniczność, a czasem nawet ghosting (brak reakcji na wiadomości). Wysiłek owszem, jakiś włożyć trzeba, ale gdy schemat powtarzał się wielokrotnie i ciągle trafiałem na widoczną postawę "zabawiaj mnie/postaraj się, bo ja nie muszę nic", to miałem dość. Zacząłem szukać już tylko osób, które były w stanie nawiązywać normalne dialogi, bez tej całej szopki na to, kto do kogo i co. Takich pań było niewiele, wręcz promil w promilu, ale jak już się trafiała, to czuć było zupełnie inną atmosferę. Ktoś traktował cię jak człowieka, a nie produkt na półce, który musi jednostronnie zachęcać do siebie. Jak nie ma obustronnych starań, to nie ma niczego.

 

W ten sposób w końcu trafiłem na NIĄ. Z początku niepozorna mieszkanka mojego województwa, szukająca przyjaciela, ale i czegoś więcej. Tym więcej nie był jednak związek, a już tym bardziej nie małżeństwo, bo takowe... już posiadała.

Tak, była mężatką... Nie dowiedziałem się o tym od razu, ale jak już się przyznała, to nie zrezygnowałem. W tym temacie mam tylko jedną zasadę - nigdy nie uderzać pierwszy do kobiety, która jest zajęta. Ona jednak miała już konto na serwisie randkowym, a z rozmów wynikało, że i tak sobie kogoś znajdzie, więc czy to miałbym być ja czy nie ja, to ona zdradzi. Ten fakt był tylko kwestią czasu, a ja mogłem na tym skorzystać lub nie. Zbliżała mi się trzydziestka, byłem prawiczkiem, a o dawnych intymnych kontaktach już praktycznie zdążyłem zapomnieć. Za mną już był cały ogrom porażek z kobietami i nic nie zapowiadało, że miałbym prędko dostać nową szansę. Krótko mówiąc, nawet się nie zastanawiałem, po prostu brnąłem w to dalej jak z automatu.

 

Tak więc, gdy tajemnice zamieniły się w wiedzę, to zaczęło się prawdziwe pisanie i poznawanie. Szybko okazało się, że jesteśmy jak dwie krople wody, a może nawet jak bratnie dusze. Oboje lubiliśmy wiele tych samych aktywności, rzeczy, mieliśmy podobny gust, światopogląd i kompatybilne podejście do relacji i związków. Krótko mówiąc, gdybyśmy poznali się kilka lat wcześniej, to może byłoby z nas idealne małżeństwo. Wiele wskazywało na to, że ona z nim nie pasowała. Próbowała rozmów, próbowała dialogu, ale dla niego problemu nie było. Brak czułości, brak dbania o potrzeby drugiej osoby, brak zrozumienia, po prostu powrót z pracy i robienie swojego, w połączeniu z wysługiwaniem się nią na wielu frontach. Jak mąż traktuje żonę jak przedmiot, to żona szuka dowodu na bycie człowiekiem u innego faceta (na marginesie dodam, że przed ślubem podobno taki nie był).

Usprawiedliwienie w sumie dobre (złe) jak każde inne, ale tak to wyglądało w tym przypadku. Każdy wie, że w teorii w takiej sytuacji najpierw trzeba się rozstać, a potem szukać kogoś lepszego, ale w teorii życia każdy jest mistrzem. Praktyka już taka prosta nie jest. Szczególnie jeśli do równania dochodzi jeszcze rodzina, która popiera męża. Ona zostałaby czarną owcą, odrzutkiem, bez wsparcia, bez pieniędzy, bez dachu nad głową i w zasadzie ostatecznie bez rodziny.

 

Mnie najbardziej zadziwiało (i w sumie nie przestało zadziwiać), jak bardzo byliśmy do siebie podobni. Uczucie, które określiłem jako coś silniejszego niż zauroczenie, poczułem jeszcze zanim zobaczyłem ją na żywo.

 

C.D.N.