Archiwum marzec 2020


mar 12 2020 Pierwsza, ale nie ostatnia (1)
Komentarze (0)

Pierwsze kroki w temacie internetowego randkowania stawiałem już będąc nastolatkiem, ale poza paroma rozmowami na gg i jeszcze mniej udanej pisaninie na przeróżnych czatach (nawet irc), nie zagłębiałem się zbytnio w tym wszystkim. Dopiero gdy w moim wieku na dobre zagościła dwójka z przodu, to wziąłem się za tworzenie kont na przeróżnych portalach i aplikacjach randkowych. Jednak nawet wtedy wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że do końca trzeciej dekady życia nadal będę prawiczkiem, więc po ukończeniu studiów jeszcze bardziej zintensyfikowałem swoje poszukiwania.

 

Początki "postudenckie" nie napawały optymizmem i mijały kolejne bezowocne lata. Czasem robiłem dłuższe przerwy i przestawałem szukać, skupiając się na innych rzeczach, sądząc w sumie że przecież pośpiechu nigdzie nie ma. Ogólnie liczyłem trochę na to, że uda się z kimś lepiej poznać w realu, bo świat wirtualny, mimo że niwelujący wszelkie problemy z nieśmiałością i strachem, niestety mocno nie sprzyjał komuś, kto nie ma atutu w postaci wyglądu. Wiele osób poznanych w ciemno (np. na gg) po zobaczeniu mojego zdjęcia od razu się wycofywała i kończyła pisanie. Rozmowy nie czyniły żadnej reguły. Nie ważne było czy były powierzchowne i płytkie, czy może nieco głębsze, z iskrą, zażyłością i na intymne tematy. Wygląd wszystko weryfikował i to panny w większości przypadków się wycofywały. Było kiepsko, a nawet beznadziejnie, ale w końcu liczne wysiłki zaczęły przynosić jakieś rezultaty. Chodzi mi tutaj o pierwsze dłuższe znajomości (no powiedzmy, te parę tygodni chociaż) oraz pierwsze spotkania. Z tego okresu pamiętam dwie interesujące historie (odnoszące się do dwóch różnych osób), ale na ich temat wypowiem się innym razem. Dzisiaj chciałem opisać znajomość, która skończyła się czymś więcej niż pisaniem, niż spotkaniem, niż kilkoma spotkaniami, niż kontaktem fizycznym, czy nawet więcej niż seksem. Ta znajomość skończyła się miłością. Jedyną jaką w życiu miałem, ale niestety nadal... nietrwałą.

 

Wszystko zaczęło się niepozornie, prawie tak jak każda inna rozmowa. Jak to zwykle miałem w zwyczaju (i nadal mam), rozsyłałem wiadomości do kolejnych profili, na różnych serwisach randkowych. Nie pamiętam ile miałem już wtedy pozakładanych kont w różnych miejscach, ale liczba ta mogła sięgać nawet dwóch cyfr. W każdym razie od czasu do czasu ktoś odpisywał, ale rozmowy rzadko się kleiły. Problemem były tutaj dwie rzeczy. Ogromna nadpodaż facetów, a także moja ogromna i szczera niechęć do "pajacowania". Panie miały tak zawalone skrzynki odbiorcze, że odpisywały tylko tym facetom, którzy się wyróżniali na tle innych, co ja określam "pajacowaniem". Chodzi tu o zabawianie rozmówczyni, która cały czas ocenia, który chłopak lepiej ją zabawia i którego by tu wybrać. Efektem ubocznym czegoś takiego jest skrajnie niskie zaangażowanie kobiety w rozmowę, mocno odczuwalna lakoniczność, a czasem nawet ghosting (brak reakcji na wiadomości). Wysiłek owszem, jakiś włożyć trzeba, ale gdy schemat powtarzał się wielokrotnie i ciągle trafiałem na widoczną postawę "zabawiaj mnie/postaraj się, bo ja nie muszę nic", to miałem dość. Zacząłem szukać już tylko osób, które były w stanie nawiązywać normalne dialogi, bez tej całej szopki na to, kto do kogo i co. Takich pań było niewiele, wręcz promil w promilu, ale jak już się trafiała, to czuć było zupełnie inną atmosferę. Ktoś traktował cię jak człowieka, a nie produkt na półce, który musi jednostronnie zachęcać do siebie. Jak nie ma obustronnych starań, to nie ma niczego.

 

W ten sposób w końcu trafiłem na NIĄ. Z początku niepozorna mieszkanka mojego województwa, szukająca przyjaciela, ale i czegoś więcej. Tym więcej nie był jednak związek, a już tym bardziej nie małżeństwo, bo takowe... już posiadała.

Tak, była mężatką... Nie dowiedziałem się o tym od razu, ale jak już się przyznała, to nie zrezygnowałem. W tym temacie mam tylko jedną zasadę - nigdy nie uderzać pierwszy do kobiety, która jest zajęta. Ona jednak miała już konto na serwisie randkowym, a z rozmów wynikało, że i tak sobie kogoś znajdzie, więc czy to miałbym być ja czy nie ja, to ona zdradzi. Ten fakt był tylko kwestią czasu, a ja mogłem na tym skorzystać lub nie. Zbliżała mi się trzydziestka, byłem prawiczkiem, a o dawnych intymnych kontaktach już praktycznie zdążyłem zapomnieć. Za mną już był cały ogrom porażek z kobietami i nic nie zapowiadało, że miałbym prędko dostać nową szansę. Krótko mówiąc, nawet się nie zastanawiałem, po prostu brnąłem w to dalej jak z automatu.

 

Tak więc, gdy tajemnice zamieniły się w wiedzę, to zaczęło się prawdziwe pisanie i poznawanie. Szybko okazało się, że jesteśmy jak dwie krople wody, a może nawet jak bratnie dusze. Oboje lubiliśmy wiele tych samych aktywności, rzeczy, mieliśmy podobny gust, światopogląd i kompatybilne podejście do relacji i związków. Krótko mówiąc, gdybyśmy poznali się kilka lat wcześniej, to może byłoby z nas idealne małżeństwo. Wiele wskazywało na to, że ona z nim nie pasowała. Próbowała rozmów, próbowała dialogu, ale dla niego problemu nie było. Brak czułości, brak dbania o potrzeby drugiej osoby, brak zrozumienia, po prostu powrót z pracy i robienie swojego, w połączeniu z wysługiwaniem się nią na wielu frontach. Jak mąż traktuje żonę jak przedmiot, to żona szuka dowodu na bycie człowiekiem u innego faceta (na marginesie dodam, że przed ślubem podobno taki nie był).

Usprawiedliwienie w sumie dobre (złe) jak każde inne, ale tak to wyglądało w tym przypadku. Każdy wie, że w teorii w takiej sytuacji najpierw trzeba się rozstać, a potem szukać kogoś lepszego, ale w teorii życia każdy jest mistrzem. Praktyka już taka prosta nie jest. Szczególnie jeśli do równania dochodzi jeszcze rodzina, która popiera męża. Ona zostałaby czarną owcą, odrzutkiem, bez wsparcia, bez pieniędzy, bez dachu nad głową i w zasadzie ostatecznie bez rodziny.

 

Mnie najbardziej zadziwiało (i w sumie nie przestało zadziwiać), jak bardzo byliśmy do siebie podobni. Uczucie, które określiłem jako coś silniejszego niż zauroczenie, poczułem jeszcze zanim zobaczyłem ją na żywo.

 

C.D.N.

mar 02 2020 Prolog
Komentarze (0)

W moim życiu, bardzo wysoko w priorytetach jest seks. Dotyczy to zarówno relacji stałych, jak i przelotnych. Jest to dla mnie jeden z najważniejszych elementów romantycznego związku, bez którego trudno by było mówić o miłości.

 

Na nią składa się kilka czynników, które muszą zaistnieć w zasadzie jednocześnie, aby było można mówić o prawdziwej, głębokiej i szczerej miłości (może nawet przez duże "M"), a nie o zauroczeniu, przyjaźni, czy koleżeństwie. Seks jest w niej jednym z najważniejszych filarów (bądź fundamentów), idealnie współgrającym z pozostałymi, w celu stworzenia wyjątkowej i trwałej więzi. Jednak ponieważ jego rola nie kończy się tylko na miłosnych relacjach, to biorąc pod uwagę całość życia, jest on w zasadzie jednym z najważniejszych jego aspektów. Tzn. seks jest niezbędny do miłości, ale nie wiążę go tylko i wyłącznie z miłością. Jestem w stanie rozdzielać jego mocno uczuciową część, od tej płytszej, skupionej na pożądaniu i czystej przyjemności.

 

Pewnie niewiele osób będzie mogło się utożsamiać z moim podejściem, szczególnie jeśli będzie to czytała płeć piękna, ale taka sytuacja występuje u mnie z pewnego prostego powodu. Jestem hedonistą. No dobra, może nie w 100%, bo nie mam w sobie hedonizmu materialistycznego, ale na pewno skupiam się bardzo mocno, na takim przeżywaniu życia, aby czerpać z niego tyle przyjemności ile się da (choć równocześnie starając się nie sprawiać przy tym przykrości innym).

 

No i spoko, wiemy już jakiś zaczątek tego co mnie motywuje, ale co ze zwierzeniami, których obecność tu najbardziej motywowała mnie do założenia bloga? Miałem mówić o fwb, ale zanim do tego dojdę, zrobię mały prolog, czyli swoje intymne przeżycia i zwierzenia sprzed "pierwszego razu". A więc...

 

 

Moje pierwsze doświadczenia intymne były tak wczesne, że mnie samego one ciągle zadziwiają (kiedy o nich pomyślę). Nie pamiętam ile dokładnie miałem wtedy lat, ale była to liczba jednocyfrowa, prawdopodobnie gdzieś z okolic szóstki. Sprawa dotyczyła mnie i mojej sąsiadki z paru domów dalej. Byliśmy rówieśnikami, zaprzyjaźnionymi od urodzenia podwórkowymi dzieciakami, a ja wpadłem na pomysł pewnej "zabawy". Krótko mówiąc, zaproponowałem, aby ona na mnie usiadła. Może nie do końca wprost na twarz, ale gdzieś w okolicach klatki piersiowej. No i w zasadzie to tyle. Pamiętam, że raz się zgodziła, ale powtarzać tego nie chciała. Potem powtórzyłem to jeszcze z inną koleżanką (również z mojego rocznika), ale również tylko raz.

 

Czasem, patrząc wstecz, zastanawia mnie skąd była we mnie ta chęć na realizację takiej czynności. Odczuwałem co prawda przyjemność z tego, ale nie wiem czy miała ona jakikolwiek związek z seksualnością.

 

Niemniej jednak, czymkolwiek by to wtedy nie było, to nie ustało z czasem, ale rozwinęło się w coś na kształt fetyszu i/lub fantazji seksualnej. W trakcie dojrzewania, studiów i pierwszej pracy pamiętam, że od zawsze marzyłem o byciu trochę uległym facetem, dosiadanym przez piękną dziewczynę (bądź dojrzałą kobietę, w zależności od aktualnie wybranego obiektu westchnień). Długo mi jednak przyszło czekać na spełnienie tej fantazji, bo prawie aż do osiągnięcia tzw. magika.

 

Ale wracając do tematu...

W wieku nastoletnim znowu wydarzyło się coś, co wspominam z pewną nostalgią. Wiązało się to z corocznymi (wakacje), a czasem nawet półrocznymi (ferie zimowe), wyjazdami na wieś, do mojej dalszej rodziny. Mieszkała tam pewna dziewczyna, która była starsza ode mnie o dwa lata, ale z racji wzrostu (była wyjątkowo niska) wydawało mi się ciągle, że to ja jestem starszy. Ona była już nieco bardziej otwarta na intymne eksperymenty (przypuszczalnie z racji budzących się do życia i buzujących w nas hormonów), jednak nie zaproponowałem jej tego samego o czym była mowa wyżej. Miałem to w planach, ale temat jaki zacząłem był bardziej ogólny. Byłem wtedy nieco natchniony niedawno odkrytymi "świerszczykami" dla dorosłych i zaprezentowałem jej temat w nich występujący, z sugestią zgłębienia go w praktyce. O dziwo, zareagowała pozytywnie i dość szybko zabraliśmy się do rzeczy. No tak... do rzeczy... Jeśli ktokolwiek wyobraził sobie czym mogło być to "do rzeczy", to prawdopodobnie nie trafił w sedno. Całe nasze praktyczne doświadczenie ograniczało się jedynie do... pieszczot jej piersi. Tylko tyle. Żadnego dotykania mnie, a dotykanie jej poniżej linii pasa zaistniało jedynie raz, za pierwszym razem i nigdy więcej. Czemu? No kto wie, może ta sielanka rozwinęłaby się całkiem mocno, ale w całym tym swoim pożądaniu i podnieceniu straciliśmy czujność i zostaliśmy przyłapani. Po małej konfrontacji i lekkiej karze zostaliśmy rozdzieleni, aż do mojego wyjazdu. W następnych latach dalej przyjeżdżałem, a my powracaliśmy jeszcze parokrotnie do tego swoistego intymnego masażu, ale tylko na tym poprzestawaliśmy. Zawsze mnie to dziwiło i nadal dziwi, że to jej sprawiało przyjemność i sama potrafiła to inicjować, ale żeby posunąć się choćby o maleńki krok dalej, to już nie było mowy. Próbowałem namawiać, naciskać, prowokować, ale nic z tego. Nie i nie, bo nie. Bo "to" (intymniejsze zachowania) chciała zarezerwować "dla tego jedynego". W zasadzie dopięła swego i swój pierwszy raz miała prawdopodobnie ze swoim przyszłym mężem (chyba, że o czymś nie wiem), ale to co się potem działo, to już z cnotliwością za wiele wspólnego nie miało. Dość powiedzieć, że małżeństwo nie wytrzymało próby czasu.

 

 

Dalej to już w zasadzie było nudno. Lata mijały, w szkole, na studiach... bez żadnych sukcesów. Jedna jedyna szansa pojawiła się w pierwszej pracy, ale to już nie byłem ten ja, odważny, realizujący intymne marzenia. To był okres mocno nieśmiałego, wycofanego, małomównego i przestraszonego chłopaka (w sumie do dzisiaj wiele z tego pozostało), którego trzeba by chyba siłą zaciągnąć do łóżka z kimś. Wydawało się, że zostanie "magikiem" jest już nieuchronne, ale życie znowu pokazało, jak potrafi być przewrotne.